Monthly Archives: Maj 2016

A czas sobie płynie…

Że płynie, to wiadomo. Widać gołym okiem. Ale na pewno nie „wolniutkim tik-tak”. Ledwo się człowiek obróci, a tu już noc i koniec zabawy. A potem uświadamia sobie, że nie zrobił jeszcze tysiąca rzeczy, które sobie założył. I to nie z lenistwa, tylko z braku tytułowego bohatera…

W weekend majowy spotkały mnie dwie niespodzianki: jedna mało przyjemna, druga była osłodą po tej pierwszej. Nieprzyjemną niespodzianką było to, że mój poniedziałkowy zmiennik bardzo wziął sobie do serca świętowanie pierwszomajowe i przyszedł bardzo wczorajszy do pracy. Został wykopany natychmiastowo z marketu, a ja zostałam na posterunku na kolejnych siedem godzin po wyrobionych ustawowo swoich ośmiu. Cała, pełna dniówka piętnastogodzinna, to jednak nie jest szczyt moich marzeń. Na dodatek przepadła mi wizyta u specjalisty, na którą trochę czekałam. Żeby było śmieszniej, Koordynator „zapomniał” zadzwonić do mnie z informacją, że mogę spokojnie opuścić miejsce pracy o godzinie szesnastej, bo już wszystko ugadał z dyrekcją marketu. Och, przecież jestem telepatką i jasnowidzem, więc powinnam była wiedzieć, o czym i z kim rozmawia, prawda? Nic to… było, minęło, niech im ziemia lekką będzie, a korzonki słodko pachną 😉

Przyjemną, a nawet okropnie radosną niespodzianką taką nie do końca było to, że przyjechała w odwiedziny do nas S., której nie widziałam od ostatniego turnieju w Będzinie, na jakim udało mi się być. Hera od razu przyniosła sznurek do zabawy i trykając ją nosem, zachęcała do zabawy – znaczy, że akceptacja nowego „domownika” przebiegła nader pomyślnie. Wybraliśmy się też na działkę (większą grupą, bo na miejscu dołączyli do nas A. i P.), by przetestować możliwości nowego, własnoręcznie przez G. skonstruowanego grilla. Niestety, pogoda stwierdziła, że nie będzie nas rozpieszczać i piknik przebiegł pod znakiem strugi deszczu i przejmującego zimna. Ale za to na grillu smacznie upiekły się pyszności: kiełbaski, karkóweczki, cukinie, ziemniaczki i papryczki – czysta rozkosz! Ze względu jednak na okrutne zimno i wszechobecną wilgoć nasza majówka nie trwała zbyt długo. Zawinęliśmy się do domu i przy ciastkach i jabłeczniku domowej roboty, popijając gorącą, zieloną herbatkę spędziliśmy miło czas aż do wieczora, kiedy to trzeba było z żalem się rozstać…

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Na działce wszystko rośnie, jak na drożdżach. starczyło parę ciepłych dni, by nasiona wreszcie zaczęły kiełkować. Na drzewach zawiązują się powoli owoce. Być może będziemy mogli się pochwalić pierwszymi jabłkami z naszej jabłonki? Śliwek węgierek i wiśni, jak zwykle, będzie zatrzęsienie. Mirabelki też dopiszą, co widać po ilości już rumieniących się owoców. Owoce agrestu już rosną, nabierając słodyczy. Porzeczki w wielkich kiściach się zielenią jeszcze i pęcznieją z wolna, ale już widać, że będzie ich więcej, niż w ubiegłym roku. Może nie będzie to klęska urodzaju, ale powinno się dać z nich zrobić trochę konfitur. Przemarznięte pomidory i papryki zostają powoli zastępowane nowymi sadzonkami, a tunel z wolna się zapełnia zielenią i zapachami tak dla niego typowymi. Nawet wyrosła nam w nim jedna truskawka, znaczy jeden krzaczek truskawkowy, który już ma zawiązane owoce. A jedna truskaweczka zaczęła się czerwienić. W każdej wolnej chwili staram się zrobić jak najwięcej. Gdy tylko jest dobra pogoda (nie pada i nie jest zimno), a w szkole nie mam nic zadane, zaraz po pracy idę w „pole” i do wieczora, póki sił starczy staram się wszystko ogarnąć. Perz rośnie jeszcze lepiej, niż wszystkie warzywa i owoce razem wzięte. Jak jednego dnia ogarnę daną część ziemi, to na drugi dzień mogłabym zacząć wszystko od nowa. Taka syzyfowa praca… Póki co nie widać ślimaków. To znaczy są, ale gajowe, z muszelkami. Pomrowów ani widu, ani słychu. Tyle dobrze. Trutka profilaktycznie wysypana została wokół ogrodzenia całej działki, zwłaszcza w miejscu graniczenia z rzeką, żeby nie nalazły stamtąd, bo nie wierzę, że tak po prostu wyginęły, czy też się wyprowadziły. Problemem natomiast są w tym roku mszyce i mrówki. Oba szkodniki nie potrafią bez siebie żyć, a szkód potrafią sporych narobić, więc trzeba je wytępić do nogi. Mrówki są na działce od początku, bo dobrze się czuły na ugorze, ziemi nie ruszanej od wielu lat łopatą, widłami, czy inną glebogryzarką i miały się świetnie. Mamy do wyboru czarne mrówy i czerwone, które gryzą tak wściekle, że nogi puchną, a skóra piecze, jakby ją kto przypiekał. Cóż, pozbyliśmy się pomrowów, pozbędziemy się i mrówek. Innego wyjścia nie ma.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

W szkole wciąż to samo: lekcje, prace zaliczeniowe i egzaminy. Raz częściej, raz rzadziej te dwie ostatnie opcje występują, ale dają popalić. Staram się nie mieć zaległości i przygotowywać zlecone zadania, jak najlepiej potrafię, często spędzając noce przed komputerem lub wstaję bladym świtem, nim pierwsza papużka się odezwie i próbuję ogarnąć wszystko, co trzeba. Jak na razie udaje mi się osiągać najlepsze wyniki w grupie. Mam nadzieję, że to samo będzie i na ostatnim, końcowym, państwowym egzaminie, którego bardzo się obawiam. Od niego zależy wszystko: nowy zawód, nowe, szersze możliwości, może nowa praca…? Ale do tego czasu jeszcze muszę skończyć ten i przyszły semestr, a także dokończyć praktyki zawodowe z masażu sportowego i wodnego. Z tym ostatnim podejrzewam, że będzie największy kłopot. Coś się wymyśli. Może przez wakacje uda mi się załapać na praktyki, bo wtedy odejdą zajęcia co weekend i będę mogła ten zyskany czas poświęcić na dalsze kształcenie.

Ostatnio, za namową koleżanki z pracy… albo inaczej: spodobał mi się jej gadżet i nabyłam sobie taki sam. Czemu wydałam ciężko zarobione pieniądze na jakąś popierdółkę? Ano dlatego, żeby zobaczyć wreszcie, ileż to kilometrów w pracy nabijam, łażąc w pracy w tę i nazad, pilnując, czy bramki nie będą piszczeć 😉 Otóż owym gadżetem jest smartwatch. Dość dobrze trzyma się ręki i nie przeszkadza w żadnych codziennych czynnościach, choć swoje gabaryty ma. I ma coś, co zwie się podometr, czyli takie ustrojstwo, co liczy kroki, które się zrobi w jego obecności. Oczywiście nie jest to najdokładniejszy pomiar, ale już daje jako taki pogląd na to, ile się człowiek nachodzi, żeby tę jałmużnę na koniec miesiąca dostać. Dziennie wyrabiam się bez problemu ponad normę 1000 kroków, którą podometr ustawioną „fabrycznie”. Chyba trzeba będzie ustawić inną średnią, bo takie przekraczanie (dosłownie) tej granicy i to bez wkładania większego trudu nie jest zabawą. Na zdjęciach poniżej możecie zobaczyć, jak wygląda taki „dzień, jak co dzień” w robocie.

Z przyjemniejszych rzeczy jeszcze dostałam prezent z życzeniem powodzenia w nauce. Znaczy się stół dostałam do masażu z przydatkami do niego: jak wałki i prześcieradła. Na razie nie miałam okazji go porządnie przetestować, ale pierwsze wrażenie po rozłożeniu jest bardzo dobre. Stół jest wygodny dla każdego z uczestników zabiegu: masowanemu wygodnie się leży, a masującemu wygodnie się masuje. Choć w pierwszej chwili wystraszyłam się, że 60 cm szerokości, to jednak za wiele, jak na moje gabaryty, ale jednak szybko okazało się, że to żadna przeszkoda, jeśli dobierze się odpowiednio wysokość stołu. Mogę sięgać wszędzie tam, gdzie trzeba bez jakiejkolwiek specjalnej gimnastyki. Ach, niech no ja tylko będę miała więcej wolnego czasu i sił! Bym już z chęcią wypróbowywała na wszystkich nowy sprzęt 😉

Nie będę Was już dłużej zanudzać, bo i późno już (prawie dwudziesta druga na zegarze), i mózg już zaczyna przysypiać po tym, jak od godziny piątej rano musiał pracować na wysokich obrotach, bym mogła napisać pracę zaliczeniową jeszcze raz, bo poprzednia została odrzucona przez wykładowczynię. Nie miałam pomysłu na zagospodarowanie zadanego tematu, ale już mi się udało na szczęście wszystko ogarnąć w stopniu zadowalającym.

Żegnam się zatem, pisząc dobranoc.

4 Komentarze

Filed under masaż, nauka, pieseł, praca zawodowa, rolniczo