Monthly Archives: Październik 2014

Winogronowe marzenia

Ciężki, pracowity tydzień mi się trafił. Nie, nie narzekam. W końcu nie jestem stworzona do codziennego rozpłaszczania tyłka przed monitorem komputera, nuży mnie to na dłuższą metę. Owszem, mam takie dni, w których nic więcej nie chce mi się robić niż tylko siedzieć, ale wolę siedzieć i coś zrobić konstruktywnego, a nie tylko siedzieć i klikać.

I tak oto w pracy moje przydzielone dwa dni upłynęły pod znakiem wzmożonej pracy: mnóstwo noszenia, przerzucania, sortowania, przesuwania, biegania, chodzenia w tę i nazad. Wszystko to sprawiło, że moje siły zostały poważnie uszczuplone. Naprawdę miałam ochotę tylko siedzieć. No i z tego siedzenia i tak wyszło coś konstruktywnego, bo i sznurek się uplótł, i komin zrobił (o taki: klik). No, po prostu nie mogę siedzieć całymi dniami i klikać. Zła bym była na siebie za zmarnowanie czasu.

Winogrona z wolna przerabiam na soki i konfitury, a G. jeden gąsior znów nastawi na wino. Cztery wiadra… gdybym miała większe gary, albo po prostu więcej takich dużych saganów, to by to szło szybciej, a tak – 3 kg dziennie jestem w stanie przerobić na raz… W każdym bądź razie pierwsza tura konfitur liczy sobie siedem słoi, a soki zmieściłu się chyba w dwóch litrach. Chyba, bo ciężko mi przelitrażować odpowiednie butelki, które udało mi się znaleźć. Dobrze, że nie wyrzucałam ich do śmieci. Teraz się przydały. Może te dwa litry wydaje się mało, ale jest tak gęsty i skondensowany, że i tak, żeby go wypić w większej ilości, potrzeba będzie rozcieńczyć go nieco wodą. Spróbowałam sobie, kiedy przepuszczałam winogrona przez sokowirówkę – pycha! Kwaśny, słodki i lekko pestkowy. Bo pestki też zmielone zostały. Cóż, jakoś nie wyobrażam sobie z takich malutkich gronek wyciągać pestki i tak już swoje odstałam przy zlewie, gdy je czyściłam i sortowałam. Konfitury też zrobiłam na leniwca: z pestkami i skórkami. Samo zdrowie!

I tak sobie stojąc nad tymi winogronami w zlewie lub mieszając konfitury rozmyślam sobie, jak to by było pięknie i cudownie, gdybym za oknem miała własny ogród i sad, za drzwiami sień, a za sienią podwórze. I na tym podwórzu parę kurek w zagrodzie, pies (nie na łańcuchu) i króliki na trawie, a w pięknej, wielkiej wolierze – papużki. A na pastwisku być może koń, kozy lub owieczka. I tak móc wyjść na powietrze, posłuchać ciszy przeplecionej ze zwykłymi, wiejskimi odgłosami i czuć, że się żyje, że jest dobrze, że praca daje wymierne korzyści, że dzięki niej ma się wikt i opierunek, że naprawdę się opłaca. Nie w sensie finansowym, ale takim wewnętrznym. I tak myślę i kombinuję, jak dokonać tego cudu i się wynieść z miasta na zupełne odludzie, kiedy pracy sensownej nie ma, portfel zwykle świeci pustkami, a za wszystko żądają pieniędzy. I to wysokich kwot. Na wygraną w Lotto nie liczę, bo szczęście mam w miłości, a nie w forsie, co widać na pierwszy rzut oka. Kredyty? Nie, dziękuję. Kradzież? Owrzodziłoby mi się po tym tak sumienie, że sama bym poszła na najbliższy posterunek Policji i jak na spowiedzi wyznałabym wszystko, co do ostatniego szczegółu. Chyba pozostało tylko trwać w sferze marzeń albo pójść na żebry… Ech, móc cofnąć się o te 13-14 lat…

Dodaj komentarz

Filed under kuchennie, ogólnie, prace ręczne, rolniczo, zaokienne życie