Monthly Archives: Lipiec 2012

Moje paranoje…

Wczoraj zostałam przekonana do „parzydełka”.

Owo „parzydełko”, inaczej zwane „fire orb”, to nic innego, jak kewlarowa taśma, owinięta wokół łańcucha, na którego końcach są skórzane paski, gdzie wsuwa się palce. Kewlar się podpala i… tańczymy z ogniem.

Od jakiegoś czasu próbuję się nauczyć kilku podstawowych ruchów, by móc za jakiś czas wspomóc chłopaków w pokazach. Pierwsze koty za płoty już były 😉 Pojechaliśmy nad akwen Dębowa, by tam w spokoju poćwiczyć parę rzeczy. Natrafiliśmy jednak na dwie równoległe imprezy na plażach. O spokoju mowy nie było. Jednak to nie przeszkodziło nam w zaplanowanych działaniach. R. sprawdził swój ręcznie upleciony z kółek kolczych mieszek, czy dobrze rozpryskuje iskry. Mocno rozżarzone węgielki zdawały się zdawać egzamin. Za to wełna mineralna (czy stalowa – nie pamiętam) nie chciała za nic współpracować. Chyba wygodnie jej było w tym mieszku.

Potem R. i G. zabrali się za ćwiczenia ze swoimi poi. Próbowali też przypomnieć sobie kolejne ruchy, jakie wykonywali podczas ostatniego pokazu. Ciekawskich gapiów mieliśmy dzięki temu co chwilę spory tłumek. Sądząc po komentarzach, jakie towarzyszyły podczas tego treningu, bardzo się ludziom podobało, nawet, kiedy nie było przygotowane solidnie i ułożone pod muzykę i synchroniczne. Muzyka w sumie była, bo R. przywiózł ze sobą notebooka, którego podłączył do samochodowych głośników. Była, ale tylko dla ćwiczenia do rytmu. Zawsze to jakieś ułatwienie przy próbach nowych połączeń ruchów i samych figur. Sama grzecznie obserwowałam i nagrywałam filmy z postępów prac nad umiejętnościami opanowania poi i „skrzydeł”.

Ja się też skusiłam na spróbowanie swoich sił z ogniem zawieszonym pomiędzy moimi dłońmi. Nie powiem, że nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, bo zrobiło… i to wielkie. Zwłaszcza, że płomienie łapczywie lizały moje dłonie. Nie było mowy o powolnym przyzwyczajaniu się, o ostrożnym wykonywaniu jeszcze niedouczonych ruchów. O nie. Trzeba było od razu wykonać wszystko, co się zapamiętało z lekcji i to tak, by płomienie zbyt długo nie zostały w jednym miejscu, by nie urosły i nie poparzyły za mocno. Niestety, „parzydełko” podpisało mi się na lewym przedramieniu dwoma nabrzmiałymi teraz surowicą liniami. To rozżarzony kewlar otarł się o moja skórę. No cóż, z ogniem nie ma żartów, ot co. Na szczęście pieczenie czułam dopóki nie przemyłam sobie oparzenia. Teraz tylko musi się to na spokojnie zagoić. Nie przestraszyło mnie to ani nie odstraszyło od dalszych prób radzenia sobie z żywiołem na uwięzi.

Przy okazji odblokowałam „klapkę”, która przeszkadzała mi pójście dalej w ćwiczeniu Belly Dance. Okazało się, że jedną z figur chciałam zrobić wbrew logice i mięśniom i dlatego za nic nie chciało mi to wyjść od bardzo długiego czasu. Już się podłamywać zaczęłam, że nie mam za grosz umiejętności do opanowania tego tańca, kiedy prostych form pojąć nie mogę.

Wróciliśmy przed północą do domu. Ja byłam i jestem pełna zapału do dalszej pracy. Oby to nie był słomiany zapał 😛

Dodaj komentarz

Filed under fire show, hobbystycznie