Monthly Archives: Maj 2011

Do końca świata i o jeden dzień dłużej…

PIOSENKA O KOŃCU ŚWIATA

W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.

 Czesław Miłosz

 

No i dożyliśmy. Końca świata. I paru dni dłużej.

Ostatni dzień postanowiliśmy spędzić w miłej atmosferze i przyjemnym miejscu, czyli w małej grupce znajomych i w zaprzyjaźnionym Gospodarstwie Agroturystycznym. Pogoda była nad wyraz piękna: słońce grzało, jak oszalałe, chmury kłębami przetaczały się po niebie, a spod końskich kopyt unosiła się kurzowa mgła. Dmuchawce rozsiewały się z pomocą lekkiego wiatru i kociej sierści. Sielanka…

Posadzono mnie na konia, bym się mogła dalej szkolić w jeździe. Teraz było trudno, bo bez strzemion i siodła – ot, zwykły „oklep”. Jeszcze teraz czuję, jak moja kość ogonowa protestuje przeciwko próbie przeprowadzenia operacji zrastania z kręgosłupem konia. Ale to nic. Ważne, że nie spadłam.

Tak dzień ostatni mijał powoli i w przyjemnej, nieco rozleniwionej atmosferze, aż nadeszła godzina Sądu Ostatecznego: osiemnasta. Tuż przed nią, zasiedliśmy pospołu wokół ogniska z kiełbaskami i chlebem wcześniej podpieczonymi na tę okoliczność oraz z kubkami wody mineralnej w rękach.

I czekaliśmy.

Pierwszy zegarek pokazał osiemnastą. Nic.

Drugi zegarek pokazał osiemnastą. Nic.

Trzeci zegarek pokazał osiemnastą. Nic.

Odczekaliśmy jeszcze pięć minut i poszliśmy napoić konie, bo cóż było innego do roboty?

Po długim i intensywnym tygodniu pracy, to miejsce jest jak lek na całe zło: dodaje sił, radości i nadziei na przyszły czas. Jedyne, co mnie tam dobija, to widok „naszego-nie naszego” domku. W sadzie, po obu stronach płotu kwitną bzy/lilaki: białe i fioletowe. A ja tak kocham te krzewy…

Cóż zrobić…? Może gdzieś czeka na nas właśnie to NASZE miejsce…?

Nic to… intensywny tydzień znów się zaczyna. Trzeba to jakoś podźwignąć i uciągnąć, choć niekiedy mam ochotę po prostu usiąść przy kompie i grać. I nic więcej. Zapomnieć o całym bożym świecie, za to przenieść się do tego wirtualnego i wreszcie odpocząć. Nie pamiętać, nie myśleć o tym rzeczywistym. Tylko przez kilka dni. Nic więcej mi nie potrzeba. Chyba…

2 Komentarze

Filed under konno, życie