Monthly Archives: Styczeń 2010

Polskie Drogi i Avatar(ek) w 3D

Wczesnym rankiem (gdzieś koło 9) wypełzliśmy w kierunku dworca PKP. Ufając, że mimo warunków pogodowych, które były takie sobie, pociąg będzie jechał całkiem nienormalnie (znaczy bez opóźnień), śpieszyliśmy się, jak ostatnie osły w zaprzęgu, żeby być na trochę przed odjazdem (no bo kolejki przy kasach mogą być).
Dotarliśmy na miejsce na 10 minut przed planowanym odjazdem, spokojnie kupiliśmy bilety i zaczęliśmy czekać.
5 minut do odjazdu… cisza…
2 minuty do odjazdu… plink! plink! „Pociąg TLK do Krakowa jest opóźniony o 15 minut. Przepraszamy podróżnych i jednocześnie informujemy, że opóźnienie może ulec zmianie” – wydobyło się z głośników.
A z kilkunastu gardeł podróżnych wydobyło się westchnienie/sapnięcie zmieszane z przekleństwem.
Nic to, 15 minut nie jest złe, da się przeżyć.
Czekamy.
Po 10 minutach… plink! plink!  „Pociąg TLK do Krakowa jest opóźniony o 25 minut. Przepraszamy podróżnych i jednocześnie informujemy, że opóźnienie może ulec zmianie” – wydobyło się znów z głośników.
I znów ciche, lecz już nieco głośniejsze sapnięcia.
Powtarzaliśmy tę „zabawę” aż do osiągnięcia przez pociąg opóźnienia równego 80 minut. Jeśli nic się nie stanie na trasie: zdążymy.
Faktycznie, nic się nie stało. Po drodze tylko dowiedzieliśmy się z komentarzy siedzącego razem z nami w przedziale Słowaka (chyba, bo takim językiem polsko-czesko-rosyjskim mówił), ze mamy XIX wiek. Prawie mu uwierzyłam. Tylko trzymana w dłoni komórka trzymała mnie jeszcze w tej rzeczywistości.
Dojechaliśmy, dotarliśmy do IMAXu pół na pół. Znaczy pół piechotą, pół tramwajem. Kupiliśmy bilety i stwierdziliśmy, że musimy coś zjeść, bo przez seans będziemy brzuchomówcami. Nieopatrznie zachciało nam się naleśników. W związku z tym, iż do początku seansu zostało nam niecałe 15 minut, był to błąd. No, ale nie mieli normalnych drożdżówek. A galaretką się raczej żołądka nie uciszy.
Na ostatnią chwilę wparowaliśmy do sali kinowej, wdrapaliśmy się na najwyższe szczyty i… zgasili światło. No i jak teraz dodrapać się do naszych miejsc, które rezerwowaliśmy sobie via Internet już na 3 tygodnie przed seansem (17 i 18 w najwyższym rzędzie, idealnie na środeczku)? Nic to. Licząc na uczciwość innych widzów dotarliśmy na miejsca (23 i 24). Nie nasze. Odpuściliśmy, bo my dobrzy ludzie jesteśmy i nie chcieliśmy innym przeszkadzać. Kto późno przychodzi, ten sam sobie szkodzi.
Pierwsze sceny i zgrzyt. Nie mogę złapać ostrości. Mimo tego, że okulary trzymają się na nosie porządnie, to jakoś się to wszystko rozmywa. Już podejrzewałam swoje soczewki, że mi robią na złość, ale test na komórce wykazał, że mają się dobrze.
Dopiero w połowie filmu oczy jakoś się przystosowały do obrazu na ekranie i mogłam spokojnie rozpływać się w świecie Pandorii. I wychwytywać szczegóły, które na małym ekranie, w wersji demo gdzieś się gubią.
Po filmie podziękowaliśmy ładnie wykolczykowanej siksie i jej chudemu chłopaczkowi za zajęcie nam miejsc. Bo się przejęli. Gówniarze myślą teraz, ze im wszystko wolno, bo nie ma na nich bata. Jak w ryj nie strzelisz, to nie zrozumie.
Nic to.
Popełzaliśmy jeszcze po multipleksie, posłodziliśmy sobie galaretką i deserkiem jogurtowym, wyćmiliśmy epki i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Nie posiadając biletów, odpuściliśmy sobie podróż tramwajem, czy autobusem i dodreptaliśmy do dworca pieszo. Blisko, kurczę. Nie opłaca się w ogóle jechać MPK, chyba że ma się niewiele czasu, to tak.
Zakupiliśmy bilety powrotne i popełzliśmy na obchód, bo dawno nas na dworcu nie było, a wiemy, że dużo fajnych sklepów zawsze było w podziemiach. Było, to dobre słowo. Teraz jest tam brud, smród, syf i grafitti. Jeny, jak się to wszystko zmieniło przez zaledwie 10 lat (bo chyba wtedy biegaliśmy do podziemi, żeby pograć na maszynach). Zniesmaczeni i przerażeni stopniem degradacji wróciliśmy na powierzchnię i zadekowaliśmy się jeszcze w dworcowym barze, bo do odjazdu pociągu została nam prawie godzina.
Powrót przebiegł bez zaskakujących wydarzeń. Choć u mnie z bólem łba…
Zdechli, wymęczeni, ale szczęśliwi i pod wrażeniem (samego filmu, a nie wersji 3D) zmusiliśmy się jeszcze do wyszorowania, bo od jutra łazienka będzie polem bitwy.
I tak zakończyliśmy przygodę z Avatarem w 3D.
PS. Domyśliłam się, dlaczego nie mogłam złapać ostrości. Na „opowieści wigilijnej” to, co było blisko w filmie, było ostre, czyli tak, jak widzimy w rzeczywistości. Za to w „Awatarze” głębia ostrości była ustawiona, jak w filmie 2D: wyostrzony tylko środek, tam, gdzie dzieje się coś ważnego, reszta pozostawała zamazanym tłem. Dlatego tak ciężko jest oglądać ten film w 3D.

4 Komentarze

Filed under podróże, recenzje