Święta, święta i po kowidzie / powrót do przeszłości

Trochę zajęły mi czasu przygotowania do świąt. Przy okazji robienia pierniczków zepsuł się piekarnik. Dokładnie, to siadł termostat (lub coś w tym stylu), bo grzeje na maksa bez względu na ustawienia. I chyba się już domyślacie, że pierniczki zamieniły się w piękne węgielki?

Przy okazji w pracy złapałam kowida, więc miałam dłuuuugie wolne. Byłoby to świetnym sposobem na odpoczynek, gdyby nie to, że jak nie ma mnie w pracy, to nie dostaję pieniędzy. Cóż… Zdarza się…
Ale już mi lepiej 😉

To tyle aktualności.
Przejdźmy do przeszłości, o której obiecałam napisać.

Wiecie już, że pracuję w zawodzie masażysty. Jakbyście chcieli skorzystać z moich umiejętności, to zapraszam 🙂
Ochrona, to już przeszłość, do której raczej nie tęsknię.

Największa zmiana, jaka się przydarzyła, to zmiana miejsca zamieszkania. W końcu spełniliśmy swoje marzenie i mieszkamy na wsi. Prawdziwej wsi, gdzie pieją koguty, jeżdżą traktory, a jesienią z pól dochodzi zapach świeżego gnoju.
Mamy stary, poniemiecki dom, który wymaga dużej troski i pracy, bo przez długi czas stał samotny i pusty. Da się w nim komfortowo mieszkać, bo kupiliśmy nowe piece, zleciliśmy wstawienie nowych okien, więc zima nam nie straszna. Kilka pomieszczeń jest w stanie nie do zamieszkania, bo straszą gołymi ścianami i zabitymi drewnem oknami. Kilka pokojów jest w stanie „niby można mieszkać, ale nie do końca”. Czemu? Ano w jednym sypie się tynk w jednym z górnych rogów, bo rynna jest źle założona i woda deszczowa nacieka na ścianę. W drugim natomiast brak fragmentu sufitu, a podłoga jest tak cienka, że przez szczeliny między deskami widać bruk podjazdu. Ot, uroki starych domów.
Do domu przylegają budynki gospodarcze, w których już hoduję mięsne króliki. Mam zamiar powiększyć hodowlę o drób (głównie kury) i o kilka kóz mlecznych. Na to jednak trzeba odrobinę czasu i finansów. Nad połową budynków gospodarczych nie ma dachu, bowiem któryś z poprzednich mieszkańców palił w piecu belkami, łatami, rozbierając i uszkadzając konstrukcję więźby. Ściany są do rozbiórki i postawienia na nowo, bo zaczęły się rozchodzić pod wpływem nacisku dachu, który nie rozkładał się odpowiednio. Cóż, trzeba będzie to naprawić. Cegły rozbiórkowe już mamy. Brak tylko porządnych belek.
Dach również domaga się uwagi. Stare płyty eternitowe ledwo się trzymają na zardzewiałych gwoździkach. Na szczęście wichury nic złego nie robią pokryciu. Chyba cudem wszystko leży tak, jak leżało, kiedy ponad 2 lata temu tu się wprowadziliśmy.
Jeśli chodzi o ziemię, to mamy 64 ary. Trochę za mało, by zmienić status na rolniczy, ale w miarę wystarczająco, by zdobyć jedzenie dla siebie i zwierząt hodowlanych. Mamy mały, młody sad, który już owocuje. Jest w nim kilka naprawdę starych drzew. Głównie czereśnie i wiśnie. Jedna z czereśni jest naprawdę wiekowa: wysoka, o szerokim pniu, w którym gnieżdżą się co roku szpaki, bo mają tam dziuplę. Podejrzewam, że została zasadzona przez pierwszych właścicieli tego terenu, czyli gdzieś chyba w drugiej połowie XIXw. Tak, tak. Ten dom jest naprawdę stary. Ma wspaniałe rozwiązania, które zostały zapomniane i wyrugowane ze współczesnego budownictwa. Jeden z pokoi ma przepiękne zdobienie sufitu. Na pewno przetrwało od XIXw. do dziś. Chciałabym go nieco oczyścić, by wróciły mu kolory, uzupełnić braki, zasklepić pęknięcia. Mimo takich uszczerbków jest piękny. Urzekł mnie od pierwszego spojrzenia, zakochałam się w malowidle i całym domu, gdy tylko przekroczyłam jego próg. Ba! Wystarczyło przekroczyć bramę i już serce się rwało.

Opowiem Wam, jak to się stało, że udało się tu zamieszkać.
Może pamiętacie moje narzekania, że banki nie chcą nam dać kredytu hipotecznego? Otóż nic się nie zmieniło, choć zarobki były zdecydowanie lepsze, wyższe, niż kilka lat temu. Nadal banki miały nas w du…żym poważaniu.
Zostało nam jedynie spróbowanie sprzedania mieszkań (naszego i teścia), zapominając o możliwości ich wynajmowania i dorobienia jakiejś tam kwoty do domowego budżetu. Pamiętając próby sprzedaży, które podejmowaliśmy wcześniej, nie spodziewaliśmy się żadnego sukcesu. Mieszkania na wysokich piętrach (3 i 4) bez windy, jedno bez balkonu. Ba! Nawet tak zwanego „rzygownika” nie miało. Szansa na ich sprzedanie za odpowiednią cenę, by wystarczyło na zakup domu wydawała się nikła. Mimo to ogłoszenia ze zdjęciami i szczegółowym opisem trafiły na portale ogłoszeniowe.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy niemal natychmiast rozdzwoniły się telefony od osób zainteresowanych kupnem! Serio! Normalnie szczęki nam opadły. Wcześniej nie było żadnego odzewu, zero zainteresowania – nic. Pies z kulawą nogą nawet nie zajrzał, a teraz…! Teraz mogliśmy wybierać w chętnych do zakupu, jak w ulęgałkach!
Oba mieszkania sprzedały się niemalże na pniu. Dogadanie ceny, notariusz, podpisy, pieniądze na konto… i już. Gotowe. Jak we śnie lub w jakimś filmie. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć.
Kiedy mieliśmy już fundusze na zakup domu, jego właściciele umówili spotkanie ze swoim notariuszem, a nas czekała wyprawa do Wrocławia. To było 7 października 2019 roku. Było naprawdę nieprzyjemnie – chodzi o pogodę: padał deszcz, było okropnie zimno, do tego jeszcze pociąg się spóźnił, więc biegliśmy po śliskich i mokrych chodnikach miasta, by tylko zdążyć na czas.
Samo czytanie, wyjaśnianie tekstu i podpisywanie odbyło się w świetnej, przyjaznej i wesołej atmosferze. Bez problemów, bez stresu, bez pośpiechu. Po wypełnieniu formalności pożegnaliśmy się i trochę zatęskniłam, bo wiedziałam, że raczej się już z tymi ludźmi nie zobaczymy, chociaż dostali wieczne zaproszenie do odwiedzin.
Toast wznieśliśmy pyszną, gorącą herbatą w Starbucksie. Czemu tam? Bo jest na dworcu, mają pyszną herbatę o różnych smakach i ogrzewany lokal. Przy tej paskudnej pogodzie było to rozwiązanie idealne.

Przeprowadzka.

Po tym niesamowitym wydarzeniu od razu trzepnęła nas rzeczywistość: trzeba było się szybciutko pakować i uciekać z mieszkań, które mieli zająć nowi lokatorzy. Dobrze, że zaczęłam pakować rzeczy już wcześniej do pudeł i worków, bo byśmy nie zdążyli. Mieliśmy mniej niż miesiąc. A szpargałów nagromadziliśmy naprawdę sporo przez 20 lat. Wiecie, to takie „przydasię”.
Zajechaliśmy auta, bo ładowaliśmy je, ile się dało, bez zważania na ciężar, aż po sufit. Krążyliśmy między mieszkaniami a domem w każdej wolnej chwili.

Tu chcę podziękować naszym przyjaciołom: Aishy, Przemowi i Sarenzir, dzięki którym daliśmy radę się wyrobić w czasie z przeprowadzką. Dziękuję! Bez Was by się to nie udało.

Gdzieś w połowie tego szaleństwa skręciłam kostkę. Zeskoczyłam z ciężarówki na dość krzywy bruk i wystarczyło. Moje wycie i przekleństwa słyszało na pewno pół wsi. Noga spuchła momentalnie, bolała, jak… nie napiszę co, bo nie chcę tu wulgaryzmów. W takim stanie znosiłam pudła, worki, pakunki napchane po korek. Z czwartego piętra. A potem jechałam 40 km, by to wszystko wypakować. Było doprawdy ekstremalnie.
Ale daliśmy radę.
Już na przełomie października i listopada wrzucaliśmy ostatnie pudła do nieużywanych pomieszczeń. Już mieszkaliśmy tam, gdy tylko przewieźliśmy meble, które zasługiwały na to, by pojechać z nami.
Potem tylko oddaliśmy klucze od naszych mieszkań nowym właścicielom i… zaczęliśmy życie wsioków.

Mamy cudownych sąsiadów! Pomagają nam, jeśli tylko mogą. Ze względu na to, że nie mamy sprzętu rolniczego, jeden pan pomaga nam zasiać, zaorać, zabronować, a inny kosi zboże i kostkuje nam słomę, bo ma kombajn i wspaniałą, poniemiecką kostkarkę z lat 30. XXw. Nadal jestem zachwycona tą wsią.
Owszem, na 100% o nas plotkują i będą plotkować, to normalne. Ale… czkawka nas nie łapie (znaczy nie wspominają tak często), a i pypeć na języku nie wyrasta (więc nie obgadują brzydko), także jest dobrze.
A jak pomożemy sąsiadce, to ona nam pysznych pierogów narobi albo słój kiszonych ogórków podaruje. Barter idealny!

Tak to właśnie wyglądała nasza największa zmiana w życiu.

Dodaj komentarz

Filed under domowo, hobbystycznie, ogólnie, praca zawodowa, rolniczo, życie